- WELCOME TO MY FOOLISH DREAM
- AND THETHIRD ANGEL SOUNDED
- CALIFORNIA DREAMING – MP3
- AND EVERYBODY FUCKS YOU
- SEVEN-ELEVEN
- GLORY TO THE CAMELS
- LIFE IS A LONG SONG
- INDIA I
- INDIA II
- INDIA III
- INDIA IV
- INDIA V
- I WANNA WOMAN
- BOMBING NEW YORK CITY
- THE NEWS OF THE WORLD
- BACK IN USSR
- WITHOUT YOU-2 – MP3
- Bonus truck KOZAK JAMAJKA – MP3
All music composed by Andruchowycz/Trzaska/Mazolewski/Moretti
Jurij Andruchowycz – voice
Mikołaj Trzaska – alto saxophone, bass clarinet & harmonica
Wojciech Mazolewski – electric bass & double bass
Macio Moretti – drums, baby keyboard & two rubber pigs
Zośka Gołębiowska – flute in truck: 5, 14, 17
Pomysł nagrania wspólnej płyty, na której Andruchowycz recytuje swoje wiersze do muzyki Mikołaja Trzaski narodził się podczas podróży artystów po ukraińskich Karpatach. Jesienią 2003 roku weszli do studia we Lwowie Tak powstał muzyczno-poetycki projekt,”Andruchoid”. Zawiera on kilkanaście wierszy Andruchowycza, czytanych przez samego autora, oprawionych muzycznie przez Mikołaja Trzaskę, Wojtka Mazolewskiego, Macio Morettiego i Zosię Gołębiowską. Ta nowatorska formuła, gdzie utwór literacki jest na żywo ilustrowany muzycznie sprawdziła sie już wcześniej – podczas współpracy Trzaski z poetą Marcinem Świetlickim oraz pisarzem Andrzejem Stasiukiem. Jest to projekt awangardowy, niekomercyjny i nawiazuje bezpośrednio do tradycji beatników lat 60-tych oraz starych słuchowisk radiowych.
Do płyty została dołączona książeczka z wierszami w oryginale oraz ich tłumaczenia autorstwa Bohdana Zadury i Jacka Podsiadły.
Jurij Andruchowycz
Urodzony w 1960 r. w Iwano-Frankiwsku, poeta, prozaik, eseista, tłumacz. Odbył służbę wojskową w Armii Sowieckiej. W latach 1989-1991 studiował we Lwowie i Moskwie. Mieszka w rodzinnym mieście. W 1985 r. wydał debiutancki tomik Niebo i place. W następnych latach opublikował kolejne dwa zbiorki wierszy – Śródmieście (1989) oraz Egzotyczne ptaki i rośliny (1991), trzy powieści – Rekreacje (1992), Moskowiada (1993) i Perwersja (1996). W latach 80. wraz z Wiktorem Neborakiem i Oleksandrem Irwancem założył słynną na Ukrainie grupę poetycką Bu-Ba-Bu, której akcje poetycko-muzyczne, jednocześnie liryczne i prześmiewcze, niosły ze sobą powiew wolności nie tylko politycznej, ale przede wszystkim twórczej. Wraz z Jurijem Izdrykiem wydaje czasopismo „Czetwer”.
RECENZJE:
Zacznę od problemu zdawałoby się nieistotnego, ale to właśnie on sprawił, że trochę obawiałem się zakupu tej płyty. Brak w tytule słowa muzyka, które dotychczas regularnie pojawiało się na okładkach wszystkich najciekawszych pozycji wydanych przez Kilogram Records nie wróżył temu przedsięwzięciu najlepiej. Przełamałem się jednak, zaryzykowałem, no i kupiłem…
Teraz widzę, że moje obawy były czysto irracjonalne i stwierdzam autorytatywnie, że „Andruchoid” od razu dołączył do grona „Danziger Strassenmusik”, „Mikro Muzik” oraz „The Moon Music”. Ba, nawet niektóre z nich prześcignął. Czyżby więc ów, tak mnie deprymujący, brak nie był wcale istotny dla jakości płyty? Dziwne… i nieco niezrozumiałe. Doszedłszy do wniosku, że nie uda mi się dzisiaj – a może i nigdy – pojąć, zarzucam nieistotne dla przyszłych czytelników dywagacje i zabieram się do omawiania „Andruchoida”.
Jak już zapewne wszystkim zainteresowanym dobrze wiadomo, płyta ta to owoc spotkania ukraińskiego pisarza Jurija Andruchowycza – występującego tu w roli MC a będącego zarazem, choć nie przede wszystkim, autorem tekstów (dla wygody słuchacza załączonych w towarzyszącej płycie książeczce, i to zarówno w wersji oryginalnej, jak i w tłumaczeniach autorstwa Bohdana Zadury i Jacka Podsiadły) oraz polskich muzyków Mikołaja Trzaski, Wojciecha Mazolewskiego oraz Macia Morettiego (nadmienić wypada, że w czterech utworach pojawia się również, zupełnie mi nieznana, Zosia Gołębiowska), kolektywnie odpowiedzialnych za oprawę muzyczną kilkunastu wierszy. Nagrania zarejestrowane we wrześniu 2003 roku, we Lwowskim studio „Melos”, swoją premierę miały dopiero w lutym 2005 r., jednak upływ czasu w tym przypadku nie miał większego znaczenia, bowiem muzycy, nie stroniący ani od oswojonej groteski, ani od ujmującego liryzmu, do skonstruowania swojej układanki wykorzystali głównie to, co nie starzeje się zbyt szybko, czyli elementy jazzu, funku, folkloru, dubu, country, psychodelicznego rocka, muzyki kameralnej i innych, już raczej nierozpoznawalnych dla laika, gatunków.
„Andruchoid” miał być w zamyśle autorów próbą, cytuję: „nawiązania do formuły, w której utwór literacki jest na żywo ilustrowany muzycznie”, do tradycji obecnej w jazzie, i nie tylko, od dość dawna. Wypada w tym miejscu wspomnieć dokonania w tej materii pisarzy z kręgu beat generation (Allena Ginsberga, Jacka Kerouaca, Wiliama S. Burroughsa, Lawrence’a Farlinghettiego) oraz, współpracujących głównie, choć nie wyłącznie, z muzykami grającymi free-jazz, Czarnych poetów, takich jak Amiri Baraka, The Last Poets, Gil Scott-Heron, czy, już z nieco późniejszych czasów, Johna Sinclaira. Również i w Polsce pojawiły się podobne inicjatywy. Zaliczyć do nich można chociażby „Peyotl” Tomasza Stańki, czy „Cierpienie i wypoczynek” duetu Świetlicki-Trzaska. Odwołanie się do takiej tradycji zobowiązuje; co gorsza pojawia się również obawa, czy efekt pracy wytrzyma porównania z dokonaniami poprzedników, bo przecież po latach wspominamy tylko te najlepsze, zaś te nieudane miłosiernie skrywa kobierzec niepamięci.
Jeśli chodzi o mnie, to bez większego przymusu przyznaję, że „Andruchoid” w stu, a może nawet w stu pięćdziesięciu procentach mnie przekonuje. Muzyka, w założeniu mająca stanowić tło, jest na tyle interesująca, że obroniłaby się sama. W większości oparta na niezwykle melodyjnych tematach – do których Trzaska et consortes zdają się mieć szczęśliwą rękę – jest nadzwyczaj wyrazista i plastyczna; zazwyczaj smakowicie i różnorodnie zaaranżowana, zostaje nad wyraz precyzyjnie zagrana, zaś dzięki umiejętnemu dawkowaniu ani przez moment nie przytłacza Andruchowycza. Nie stanowi również beznamiętnego akompaniamentu, lecz jest pełnoprawnym partnerem głosu poety, prowadząc z nim nieustanny dialog, raz tylko dopełniając słowa, to znów podkreślając ich znaczenie lub wręcz je puentując. Z kolei Andruchowycz, umiejętnie łącząc w swej wypowiedzi różne style i tony, ani przez chwilę nie nudzi słuchacza, Jego mowa jest płynna i plastyczna, znakomicie koresponduje z muzyką, język jest bogaty, pełen swady. Na szczególne podkreślenie zasługuje fakt, że Andruchowycz potrafi nad wyraz umiejętnie przekazać treść, akcentując to, co ważne. Można by wręcz zaryzykować tezę, że „flow” poety dorównuje temu, który charakteryzuje pierwszorzędnych raperów.
Wiodąc słuchacza-czytelnika od świata obiektywnego do groteski i z powrotem, Andruchowycz jawi się jako wnikliwy obserwator rzeczywistości, który nie tyle stara się ją komentować, co opisać. Wyciąganie wniosków pozostawiając odbiorcy. Obserwacje poety dotyczą różnych aspektów współczesności, a punktem wyjścia prowadzącym do rozpatrywania spraw najistotniejszych, stać się mogą zdarzenia zwyczajne, wręcz banalne. Właściwie to i te istotne, i te nieważne jednakowo dotyczą wszystkich ludzi, nie tylko obywateli Ukrainy, lecz i innych mieszkańców postsowieckiej Mitteleuropy.
Reasumując: ta płyta to w pełni udana synteza słów i muzyki, pozostających w idealnej wręcz równowadze. Jeśli dodać do tego znakomitą oprawę graficzną, autorstwa Macia Morettiego, to jasnym się staje, że Rosjanie mówiąc: Boh trojcu lubit’ mieli na myśli właśnie „Andruchoid”.
Tadeusz Kosiek / Gaz-Eta
Umarł król, niech żyje król! Umarł Morrison, niejaki James – niech żyje Jurij. Andruchowycz zresztą. Nie wiem, dlaczego, ale ilekroć słucham „Andruchoida”, tylekroć przypomina mi się postać wielkiego barda. Z takich płyt, jak choćby „An American Prayer”.
Skojarzenie odległe. Szczególnie muzycznie. „Andruchoid”, to zupełnie inne dźwięki. Podobna koncepcja: poeta i zespół. Zresztą skojarzeń podobnych można mieć więcej, choćby „Material” z Williamem Burroughsem. Całe szczęście, że nie mam wrażenia, że na scenę wychodzi poeta lub „aktor-śpiewak”, wbija wzrok tępo w ścianę za mną i drrrrrżącym głosem zzzzaaaczynnna śpiewać. O ile to śpiewem oczywiście nazwać można.
Jurij Andruchowycz jest ukraińskim poetą. Deklamuje swe wiersze co oczywiste i na całe szczęście w swym ojczystym języku. Robi to na tle muzyki tworzonej przez trzech polskich muzyków: Mikołaja Trzaskę, Wojtka Mazolewskiego i Macia Morettiego. Innymi słowy przejmujący głos barda ze Wschodu i muzyka. Internacjonalistyczna. Trudno powiedzieć, że ukraińska, że polska, że jakakolwiek. Dowolna. Na całe szczęście. Pełna nakładek. Pełna niuansów. Pełna dosadności. Prosta, nieskomplikowana, trafiająca wprost do celu. Do słuchacza. A to jest chyba najważniejsze. Sekcja Mazolewski-Moretti, znana choćby z Baaby, tworzy rozmaite, często pełne groove’u podkłady, a na tym tle swe abstrakcje, niejednokrotnie wielokrotnie nakładane, rozwija Mikołaj Trzaska. Tej płyty chce się słuchać. Ona po prostu przemawia. Podobnie teksty. Wcale niewesołe, dosadne, publicystyczne… Duże brawa. Jeśli tak ma wyglądać poezja śpiewana, to mogę się stać jej gorącym orędownikiem.
„Andruchoid” ma jeszcze jedną rzecz, o którą zwykle nie dbam. Wydanie. Tę płytę po prostu chce się mieć. Książeczka z tekstami i – zwyczajowa już – tekturkowa okładka Kilogram Records. Polecam.
I by nie było żadnych niedopowiedzeń – muzyka tu zawarta, choć grana w większości przez muzyków kojarzonych z jazzem, nie klasyfikuje się do tego gatunku. Ale czy to ma jakieś znaczenie?
Paweł Baranowski / Diapazon
„Kiedy nasze popowe gwiazdki podklejały się pod pomarańczową rewolucję w Kijowie, Mikołaj Trzaska grał kolejną trasę po Ukrainie. Jest tam od dawna cenionym jazzmanem. Dwa lata temu z Jurijem Andruchowyczem wpadli na pomysł wspólnego albumu. Razem ze znakomitymi improwizatorami Maciem Morettim (Mitch&Mitch, Baaba) i Wojtkiem Mazolewskim (Pink Freud), nawiązując do tradycji bitników, spontanicznie zagrali muzykę do jego tekstów. Surowe brzmienie, inna wrażliwość i melodyka języka ukraińskiego przypominają jednak, że to nie Ameryka. Andruchowycz wykpiwa american dream i pyta, gdzie byli Bruce i Arnold, kiedy samoloty „rozjibaly World Trade Center”?! Z tęsknotą mówi o wakacjach w egzotycznych krajach, a w końcu w „Back in the USSR” gorzko podsumowuje: „Nasz dom to Ukraina. Odwracam się do ściany i zamykam oczy z pragnieniem, żeby przespać 50 lat, po czym się nie obudzić”. Teksty i płyta „Andruchoid” to nie kolejny dowód przyjaźni polsko-ukraińskiej, ale prawdziwy komentarz do sytuacji panującej w tej „najdziwniejszej części świata.”
Jacek Skolimowski, Przekrój (17 marca 2005)
„Do niedawna żywiłem ignoranckie przekonanie, iż języki ukraiński i rosyjski są sobie niemalże bliźniacze i z tego ignoranckiego przekonania nie wydobyła mnie nawet zapoznana czas temu jakiś twórczość popularnego ukraińskiego zespołu – Okean Elzy. Dopiero dźwiękowa lektura, słowo lektura jest jak najbardziej na miejscu, wszak to recytacje wierszy do muzyki bardzo wyszukanej, dopiero więc lektura płyty Andruchoid wydobyła mnie z tego fałszywego i kompromitującego przeświadczenia o bliźniaczym pokrewieństwie języków Jelcyna i Juszczenki. System fonologiczny języka ukraińskiego (6 samogłosek, 32 spółgłoski) jest bardzo zbliżony do systemów fonologicznych języka polskiego (8 samogłosek, 36 spółgłosek) i rosyjskiego (6 samogłosek, 35 spółgłosek). Jednak strukturalne, papierowe podobieństwo nie ciągnie za sobą podobieństwa w dźwiękowych realizacjach całych konstrukcji leksykalnych oraz w prozodii danego języka – o czym przekonać się możemy, słuchając najświeższej płyty z Kilogram Records.
Ukraińskie fonemy, głoski, morfemy, prefiksy, postfiksy i leksemy, które dobywa ze swych trzewi Andruchowycz, stworzyły w mojej głowie dźwiękową mapę tego języka okrutnie odległą od śpiewnej miękkości i rzewnej tkliwości języka rosyjskiego. Ukraiński jest szorstki, twardy, gardłowy, kostropaty, pełen zbitek spółgłoskowych (najbardziej charakterne ukraińskie spółgłoski to: twardo wymawiane szczelinowe sz, cz; sonorne, hiperdźwięczne r oraz gardłowe, dźwięczne h, które zanikło w języku polskim).
Wiersze, które Andruchowycz deklamuje do surowej, jassowopostdżezowej, muzyki kwartetu wybornych polskich instrumentalistów (Mikołaj Trzaska, Wojciech Mazolewski, Macio Moretti, Zośka Gołębiowska) przecinają powietrze charkotliwie ostrymi frazami naddniestrzańskiego liryzmu. Kozak Andruchowicz i czwórka lechickich muzyków stworzyli płytę pełną szatańskich kawałków – wszystkie szansony brzmią jakby ich nagrywaniem komenderowała dalece umuzykalniona diabelska bestia. Posępne tonacje, złowrogie pochody saksofonu, bezlitosne perkusyjno-basowe kontury rytmiczne, złośliwe dźwięki fletu i do tego wszystkiego charyzmatyczne wokalizy.
W najlepszym na płycie California dreaming, ze wspaniałą harmonijką Trzaski Mikołaja, słychać jakby duchową influencję Jima Morrisona. W tej leniwej, barowej balladzie, snuje się alkoholowa opowieść: to, co w nocy piliśmy na plaży, to była śliwowica chorwacka – idealna rzecz, żeby rozgrzać wewnętrzny świat, czyli organy, po pluskaniu się w zimnym oceanie; wbiegaliśmy w niego, jak w noc, wybiegaliśmy na brzeg i wlewaliśmy do środka śliwowicę chorwacką – by w finale przejść w skromnie metafizyczną puentę: ocean był po prawej, księżyc w górze, życie – jak śmierć – w przedzie.
Wyraziste są depresyjne nastroje – w Back in the USRR sowieckie dziedzictwo odbiera chęć do życia: nie było mnie tak długo, że zupełnie nic się nie zmieniło. Ten sam smród na schodach, ten sam maraton uśmiechu na wszystkich kanałach (…) Odwracam się do ściany i zamykam oczy z pragnieniem żeby przespać pięćdziesiąt lat, po czym się nie obudzić. Podobna chęć ucieczki przed życiem w sen jest też w Welcome to my foolish dreamland.
Próbować zresztą przybliżyć treść każdego utworu, to byłby z mojej strony gwałt na liryce, dlatego bardzo oględnie nadmienię tylko, że mamy tu jeszcze m.in. cykl pięciu wierszy poświęcony Indiom (India I-V) oraz dwa z wątkami amerykańskimi (Seven-eleven, Bombing New York City), zaś utworu Kozak Jamajka mogliście posłuchać sobie przeszło 10 miesięcy temu na naszej lampowej składance Radio Świetlicki (nr 2/2004).
Andruchoid na szczęście nie jest tylko mikrosłuchowiskiem słowno-muzycznym jakim była na ten przykład płyta Cierpienie i wypoczynek duetu Świetlicki&Trzaska. Tym razem Mikołaj T. & Co. zaproponowali formułę albumu, który jest, że się tak nieszczęśliwie wyrażę, „pełnowymiarowym” dziełem muzycznym, gdzie muzyka nie jest już tylko przygrywką (w tle) do deklamowanego tekstu.
Niewątpliwie płyta jest prawdziwym artystycznym i wydawniczym wydarzeniem. Poczynając już od materialnego jej opakowania (brawo Macio za dizajn!) z obfitą książeczką tekstów (w tłumaczeniu Bohdana Zadury i Jacka Podsiadły), poprzez dobór muzyków do tego projektu (ponoć pomysł nagrania tej płyty zrodził się podczas podróży po ukraińskich Karpatach), a kończąc już na samej muzyczno-słownej zawartości Andruchoida – wszystko razem wspaniale się komponuje! Piekielnie dobra płyta!
Marek Włodarski (Lampa)
Kilogram Records niewątpliwie stara się wydawać muzykę kontynuującą najlepsze jazzowe tradycje. Oto płyta, będąca tego świadectwem. Efemeryczny kwartet, który nawiązuje do tradycji beatnikowskich recytacji z jazzem w backroundzie. We wrześniu 2003 na dwa dni we Lwowie spotkało się trzech rodzimych mistrzów improwizacji z ukraińskim poetą Jurijem Andruchowyczem. Niewątpliwie było to spotkanie udane. Jego rezultat w postaci przepięknie wydanej płyty pt.”Andruchoid” tchnie surowym, acz głębokim akustycznym brzmieniem free i śpiewną słowiańską melodeklamacją. Muzyka i słowo – wzajemnie się uzupełniając – tworzą tutaj integralną całość. Narracja dźwiękowa raz wibruje i szemrze gdzieś w tle, by gdzie indziej – jak w „Glory To The Camels” albo w „India III” – kroczyć masywnym, synkopowanym rytmem. Słychać, że Andruchowycz doskonale rozumie się z muzykami, a oni z nim. Ramy, które mu stwarzają tamten doskonale wykorzystuje odpowiednio interpretując swoje teksty. I to one zdają się stanowić jedyny minus tej płyty. Choć trafia się kilka dobrych fragmentów, to ogólnie niezbyt do mnie przemawia ten rodzaj poezji, ale to zawsze kwestia gustu.
Michał Nierobisz
W opowieści Andruchowycza początek był nie tyle przypadkowy, ile spontaniczny. W Gdańsku miał miejsce wieczór autorski z okazji wydania książki ukraińskiego pisarza i Andrzeja Stasiuka „Moja Europa”. „Mikołaj [Trzaska] przyszedł ze swoimi saksofonami na to spotkanie. Ja zacząłem czytać swój wiersz 'Kozak Jamajka’, Mikołaj zaczął dogrywać coś na saksofonach, a Stasiuk usiadł za bębnami i wyszło” („Lampa” 3/05). Notabene w „Tygodniku Powszechnym” Stasiuk snuł kiedyś paralelę między rodzajami prowadzenia narracji w prozie a stylistykami jazzowych perkusistów.
Wkrótce postanowiono zrealizować całą płytę. Sesja nagraniowa we Lwowie (wrzesień 2003) była systematyczna i improwizowana zarazem. Raz jeszcze Andruchowycz: „Ja mówiłem, o czym będzie wiersz, a muzycy ustalali – OK, to będzie np. taka chamska muzyka z knajpy. Ja zaczynałem czytać, oni zaczynali grać”.
Nie oznacza to bynajmniej dążenia do muzyki ilustracyjnej. Dobrze to słychać w cyklu „India”, gdzie na początku pojedyncze dźwięki przypominają muzykę hinduską, ale tylko na zasadzie powściągliwej sugestii. W sumie wychodzi z tego wszystkiego poezja i muzyka. To „i”, czyli zasady łączenia, okazuje się kwestią najbardziej intrygującą, tym bardziej, że poskładało się znakomicie. Andruchowycz recytuje, to nie jest melodeklamacja. Czasem mocniej rytmizuje wersy, jak w „Kozaku Jamajce”, co w połączeniu z perkusją Morettiego i elektrycznym basem, z którego Mazolewski wydobywa akordy przypominające gitarę – daje niesamowite reggae. W niektórych fragmentach „Indii”, przy całej różnicy między ukraińskim a rosyjskim, głos Andruchowycza kojarzyć się może z jambicznymi zaśpiewami Brodskiego.
Muzyka w zasadzie nie jest podporządkowana tekstowi. Gdzieniegdzie tylko pojawiają się relacje, by tak rzec, dosłowniejsze: Trzaska zmieniający sposób gry po przejściu poety od strofy zapowiadającej do opisowej („Glory To The Camels”); czy też, w krótkich odcinkach innego wiersza, ścisłe zgranie dynamiki i akcentów tekstu z uderzeniami w bębny. W „Life Is A Long Song” basowy klarnet Trzaski (a nie ma na tej ścieżce innego muzyka) prowadzi frazy potęgujące niepokój z wiersza. Niemniej, granie pasuje świetnie do tekstu; by ująć to jeszcze inaczej: poezja świetnie pasuje z muzyką. Pewnie także dlatego, że obie nie dążą do wzajemnego upodobnienia. Wystarczyło, że się otwarły: na siebie i w ogóle.
Adam Poprawa (Tygodnik Powszechny)